Podróż Tajlandia Północna część III
Dziś odbieramy naszą Hondę Brio - maleńki hatchback z automatyczną (niestety) skrzynią biegów. Marek trochę kręci nosem i mówi, że w górach możemy mieć kłopot. Auto ma skrzynię hydromatyczną bez możliwości sterowania ręcznego, a motor zaledwie 1 l pojemności. Taki zestaw może nie wystarczyć na góry...i okazało się pod koniec naszego rajdu po północnej Tajlandii, że Marek rzeczywiście miał rację...ale to jeszcze daleko przed nami. Tymczasem prosimy o wskazówki dotyczące wyjazdu z Bangkoku. Generalnie chcemy na północ i zachód kraju. Myślimy o Ayutthaya jako o pierwszym etapie, ale równie dobrze mógłby to być Damnoen Saduak. Nie jest dla nas istotne czy kółko będziemy robić zgodnie ze wskazówkami zegara, czy też w przeciwnym.
Pracownik biura rysuje nam coś, co według niego jest planem. Wyjazd (jak nas zapewnia) jest prosty jak powierzchnia stołu ping pongowego. Zaledwie po dwudziestym którymś objaśnianym zakręcie Marek się troszkę gubi, co dla naszego biurkowca jest dowodem na to, że biała część ludzkości nie należy do nadzwyczaj rozgarniętych.
Z rezygnacją i grymasem zaczyna więc od początku tłumaczyć tak banalną przecież drogę. Dyskretnie przy tym obserwuje Marka. Gdy tylko dostrzega powrót grymasu, który nie świadczył o wybujałym intelekcie interlokutora, natychmiast przechodzi do zamknięcia rozmowy, mówiąc "no worries mate! You can not get lost!" popisuje się znajomością australijskiego slangu. Zabawnie brzmią te słowa w 11 milionowej metropolii, gdy przed nami mamy do pokonania wiele dwu i trzypoziomowych skrzyżowań.
Nie chce się rozpisywać o naszej epopei, przypominającej perypetie bohatera wracającego do swej ukochanej wyspy - Itaki. Dość powiedzieć, że po jakiś 3 godzinach Marek powiedział z uśmiechem "wyjeżdżamy z Bangkoku", tyle że w kierunku na Damnoen, a nie na na Ayutthaya. Przez te 3 godziny zostało mi po wielokroć udowodnione, że Polak niezależnie od tego gdzie mieszka , wszystko, a już zwłaszcza swoje frustracje potrafi wyrazić za pomocą 4 słów i nie mam tu na myśli słów, których moglibyśmy używać na przykład w przedszkolu. Co istotne jednak, że wraz z oddalaniem się od Bangkoku , markowy słownik zaczął się szybko wzbogacać.Damnoen Saduak znajduje się jakieś 120 km od miejsca, w którym wypożyczyliśmy auto, ale nasz licznik wskazuje 2 razy tyle...dziwne, bo przecież według naszego cicerone zgubiliśmy się tam, gdzie nie mogliśmy się zgubić.
Zanim dojechaliśmy do słynnego targu na wodzie przejeżdżaliśmy jeszcze przez Muang Samut - miasteczko znane z bazaru wzdłuż linii kolejowej , a właściwie to dokładnie na torach. Gdy przejeżdża pociąg wszystkie kramy podnoszone są do góry, jak bateria zwodzonych mostów, a po chwili opuszczane i bazarowe życie wraca natychmiast do swej normy...aż do następnego pociągu.
Rejon, po którym podróżujemy jest zupełnie płaski i praktycznie leży na wysokości poziomu morza, no może czasem +1, a w najwyższych punktach może nawet 2 m n.p.m :)
Ten rejon to podsuszona delta rzeki Chao Phraya. Niezwykle urodzajna ziemia poprzecinana jest pajeczyną kanałów irygacyjnych. Jest ich tu setki, a naszym zdaniem nawet tysiące kilometrów. Główną uprawą są palmy olejowe i kokosowe.Przy drogach jest tu mnóstwo kwitnących właśnie drzew poincjana. Jest maj i sezon turystyczny jak kamień Syzyfa stoczył się na samo dno. Poza tym jest godzina 16.00 a niemal wszyscy turyści, którzy tu przyjeżdżają jadą z powrotem do Bangkoku, lub też dalej do Kanchanburi. Nie widzimy więc ani jednej turystycznej duszy.
Tymczasem znajdujemy pokój w sympatycznym hotelu, dumnie chociaż nie wiadomo z jakiej przyczyny nazwanego resortem i resztę dnia i wieczoru spędzamy pluskając się w basenie.
Rankiem, jeszcze przed godziną 7.00 jedziemy na targ w Damnoen Saduak. Ku naszemu zaskoczeniu w kanałach pływają 3-4 łodzie i to wszystko. Cały targ w obecnych czasach utrzymywany jest tylko i wyłącznie jako atrakcja turystyczna, więc w miesiącach, kiedy ruch jest niewielki targ kurczy się do zaledwie paru procent swego rozmiaru z grudnia, czy stycznia.
Za chwilę Marek pokazuje mi kobietę na łódce. Rozpoznaję ją, chociaż nigdy tu nie byłam. Pojawia się na zdjęciach niemal każdej relacji z tego miejsca. Włóczymy się chwilę po targu i trochę poza nim.Jedziemy jeszcze do paru innych ( Damnoen jest najbardziej znany, ale w istocie w tych okolicach podobnych targów jest co najmniej kilkanaście).Podoba mi się ten labirynt dróg i palmowych upraw. Wjeżdżamy w miejsca , do których nie docierają żadne wycieczki. Po paru godzinach nasza ciekawość jest już nasycona i postanawiamy jechać dalej - do Kanchanburi.
Droga zajmuje nam około 2 godzin.Wjazd do miasta to niekończący się szpaler portretów króla i królowej. Jest tych portretów skromnie licząc parę tysięcy ( i mam na myśli tylko główną ulicę ).
Cmentarz aliantów znajduje się bliżej północnego wyjazdu z miasta, przy samej głównej ulicy. Zadbany, z równiuteńko ułożonymi kamieniami nagrobnymi i bardzo zadbaną trawa. Przechodzimy wzdłuż wszystkich 6982 grobów, szukając polskich nazwisk. Żadnego nie znaleźliśmy. Natomiast żal ściskał nasze serca, gdy widzieliśmy tak wiele grobów młodych chłopaków często zaledwie kilkunastoletnich, zamęczonych na śmierć przez Japończyków.Amerykanie, Brytyjczycy, Holendrzy, Australijczycy, Nowozelandczycy, Francuzi, Belgowie, Żydzi z wielu krajów - ofiary żądzy władzy i dominacji, oraz poczucia wyższości małych, skośnookich ludzików.
Tuż obok cmentarz oprawców,dalej cmentarz chiński oraz tajski. Chwile po nich chodzimy. Nie mamy już siły na muzeum obok cmentarza, ale do słynnego mostu na Rzece Kwai oczywiście podjeżdżamy. Spędzamy na nim chwilę, wsiadamy do auta i jedziemy do wodospadów Erawan, zwiedzając wszystko, co warte zwiedzania po drodze. Same wodospady zostawiamy na jutro, a tymczasem udajemy się w poszukiwaniu noclegu nad sztuczne jezioro w górę Kwai. 30 kilometrów dalej znajdujemy fajny hotel z bungalowami na samej wodzie. Jednak cena jest nieprzyjazna, a widoki nie aż takie cudowne, więc rezygnujemy. Sprawdzamy parę "resortów"w pobliżu wodospadów i wszystkie są niezwykle zapuszczonymi i brudnymi miejscami. Nie chce nam się już dłużej szukać, więc decydujemy się na jeden. Tutaj też "bungalow"na wodzie. Brzmi to dosyć luksusowo prawda? No cóż - rzeczywistość była raczej opłakana.Do bungalowu wiodła drewniana kładka,która oczywiście pod Markiem częściowo się załamała,a potem było już tylko gorzej... Marek chciał natychmiast wskoczyć do rzeki, która w tym miejscu spiętrzona niewielką tamą utworzyła nieduże i ładne jezioro. Nagle doszło do nas głośne "plum". Po chwili następne. Odgłos dochodził z wody spod sąsiedniego bungalowu. Szybko skojarzyliśmy to z brakiem urządzeń kanalizacyjnych w zasięgu wzroku i wyszło nam na to, że nasze "plum"to jednak nie była ryba :) O pływaniu nie było więc już mowy. Oddaliśmy się wiec naszemu ulubionemu zajęciu - leniuchowaniu z butelką zmrożonego piwa w ręce. Siedzieliśmy na tarasie kontemplując widoki, od czasu do czasu fotografując, aż przyszła pora snu.
Marek zmęczony dniem spał jak przysłowiowy zabity. Mnie też udało się szybko zasnąć. Nocą jednak poczułam jakiś dotyk na mojej dłoni, a potem obudził mnie ruch na moim przykryciu. Gdy otworzyłam oko okazało sie, że jestem pilnie obserwowana przez karalucha wielkości myszy, a może nawet małego szczura :). Chyba nie muszę wspominać, że tej nocy już nie zmrużyłam oka? Do rana paliło się światło,a ja myślałam o stadzie karaluchów,czających się po kątach.
Wczesnym rankiem następnego dnia wyruszyliśmy do wodospadów. Dzień był bardzo gorący, ale to norma w maju. Przed nami spory spacer w górę, aż do najwyższego, siódmego wodospadu. Zaskoczeniem było dla nas to, że powyżej najniższej kaskady sprawdzano nasze plecaki i zabierano wszystkie napoje w butelkach. Obrzydliwy azjatycki zwyczaj pozbywania się śmieci poprzez zwyczajne wyrzucenie gdziekolwiek, zaskutkowało takimi restrykcjami. W panujących warunkach okazało się to bardzo uciążliwe. Już chwilę później zachciało nam się pić, a przy 4 kaskadzie umieraliśmy wręcz z pragnienia. Widoki jednak wynagradzały cierpienie. Marek niemal natychmiast chciał wskakiwać do naturalnych basenów, które wyżłobiła ściekająca woda pod każdym z wodospadów. Jednak samo tylko zanurzenie stóp od razu przywoływało setki rybek natychmiast biorących się za obgryzanie naskórka. Za taki zabieg w Bangkoku, czy na Bali trzeba słono zapłacić, tutaj było to darmowe. Różnica była tylko taka,że tam rybki mają do paru centymetrów, a tutaj bywają 30-40 centymetrowe, które w szale obgryzania zatraciły zupełnie poczucie delikatności. Wiele czasu zajęło Markowi podjęcie decyzji "skakać, czy nie". Jednak w końcu gorąco i zmęczenie wygrało z obawą.
Wodospady Erawan to naprawdę piękne miejsce, warte obejrzenia i zrelaksowania się w wodzie. Jednak z uwagi na zakaz wnoszenia napojów w jednorazowych opakowaniach ( czy to szklanych, czy też plastikowych butelkach) najmilszym punktem programu był powrót i dojście do pierwszego stoiska z zimnymi napojami.
Po chwili jesteśmy gotowi do dalszej jazdy. Chcemy się dostać do Sukhotai. Sprawdzamy dokładnie mapę. Widać na niej drogę przez góry, odchodzącą prosto od jeziora Sinakharin. Jedziemy więc w górę do jeziora. Szukamy naszej drogi. Żadnej jednak nie widzimy. Nie ma też kogo zapytać. Okolica jest pusta. Dojeżdżamy do końca drogi, już po zachodniej stronie jeziora, jednak tej naszej nigdzie nie widzimy. W końcu są jacyś ludzie. Pytamy jak jechać, a Ci, że musimy wrócić do Kanchanaburi - ponad 130 km, a drogi wyrysowanej na mapie po prostu nie ma. Przekonaliśmy się, że takich perełek na naszej mapie ( w największej podziałce, jaką znaleźliśmy) jest więcej. Klnąc wracamy. W sumie nasze błądzenia "kosztowały"nas jakieś 250km.
Około godziny 22.00 już bez większych przygód dotarliśmy do Sukhotai.
Rano zabieramy się za zwiedzanie dawnej stolicy będącej na liście dziedzictwa UNESCO. W zasadzie wszystkie pozostałości są dzisiaj ruinami, ale trzeba szczerze przyznać , że ruinami niezwykle malowniczymi. Żałowaliśmy tylko, że o tej porze roku piękny świt z dramatycznym światłem jest w Tajlandii spotykany rzadziej , niż uczciwy polityk.
Parę godzin spędzonych wśród ruin wydaje się wystarczające dla nas.Postanawiamy jechać dalej na zachód w kierunku granicy birmańskiej.
Po bez mała 200km wjeżdżamy do miasta, które nazwa się Tak. Oczywiście natychmiast rzuciliśmy się do poszukiwania miejscowości Nie, ale nie odnieśliśmy na tym polu sukcesu. Niemniej Tak przyniosło nam wiele refleksji...jak chociażby teoretyczny facet chcący się oświadczyć. Czy jeśli zrobi to w Tak, to dziewczyna może mu powiedzieć "nie"? Nie będę się tu rozwodziła nad możliwymi paradoksami, ale wymyśleliśmy ich całkiem sporo.
Od Tak już przez góry przejechaliśmy do Mae Sot. Po drodze widzieliśmy trzy wypadki. To wprawdzie górska droga, ale ułożenie aut i miejsca zdarzeń wskazują na to, że Tajowie wykazują ogromną fantazję odnośnie sytuacji w których chcieliby się przenieść do następnego stadium wędrówki dusz.
Dalej już bez żadnych dramatów górami dojechaliśmy do skąpanego deszczem Chang Mai.
Szukanie hotelu nocą w czasie deszczu w obcym mieście, a w dodatku będąc otoczonym przez uczestników ruchu, którzy podchodzą do przepisów drogowych z ogromną nonszalancją nie jest łatwym zadaniem. Zdecydowaliśmy się wiec na sprawdzenie pierwszego budynku, który swoim wyglądem i wielkością sugerował, że może być to hotel. Budynek faktycznie okazał się hotelem, tyle, że gwiazdek miał nieco zbyt wiele, jak na kieszenie takich wagabundów, jak my. Jednak perspektywa deszczowych poszukiwań nie daje nam wyboru.
Dostajemy pokój na 18 piętrze . W recepcji zapewniają nas, że z pokoju jest piękny widok. Po odsłonięciu okna okazuje się, że widok jest teoretyczny. Praktycznie widzimy strugi deszczu, a widoczność nie przekracza kilkunastu metrów.
Po przebudzeniu widok nadal pozostał czymś stricte teoretycznym. Nie wygląda na to, żeby w tej materii coś się zmieniło, więc postanawiamy zacząć od wyprowadzki z hotelu i poszukiwaniu czegoś bardziej przystającego do naszego portfela i aparycji. Marek garnitur Armaniego zostawił w domu, a moje toalety Diora również znajdują się kilkanaście tysięcy kilometrów stąd :) W miarę szybko znajdujemy hotel za 1/4 ceny poprzedniego, ale bez widoku ...nawet teoretycznego, co ciągle w bieżących warunkach nie stanowi najmniejszej różnicy. Tego dnia włóczymy się po Chiang Mai , co chwila chroniąc się przed minipotopami w okolicznych świątyniach, których w Chiang Mai jest niewiarygodna ilość, lub też w knajpach, których jest jeszcze więcej :)
Przypadkowo trafiamy również na targ kwiatowy - największy, jaki oboje widzieliśmy w życiu. Podziwiamy tam kalejdoskop storczyków i innych kwiatów, których nie tylko że nie widzieliśmy, ale nawet nie wyobrażaliśmy sobie. Ten targ polecamy każdemu, kto lubi kwiaty. Z całą pewnością nie będziecie rozczarowani.
Późnym popołudniem przez chwilę deszcz ustaje i podejmujemy szybką decyzję, by podjechać około 15 km na zachód od miasta do Wat Phra That Doi Suthep. Niestety już na schodach do świątyni ulewa zrobiła się taka, że aż zdawało nam się , że Noe na swojej arce właśnie obok nas przepłynął. Zobojętniali na strugi deszczu zwiedzamy jednak świątynie. Po powrocie przed wjazdem do naszego hoteliku ukazał się nam mobilny bar z drinkami, przyciągnięty na miejsce przez parę koni. Oczywiście nie mogliśmy sobie odmówić wypróbowania baru :)
Dzień następny wita nas zdecydowaną poprawą pogody. Niebo jest wprawdzie mleczne, ale nie pada.Ruszamy więc rano do ogrodów królewskich i letniego pałacu w górach , trochę ponad odwiedzoną wczoraj świątynią. Wnętrze pałacu nie jest udostępnione dla turystów. Natomiast ogród jak najbardziej. Jest to jeden z piękniejszych ogrodów, jakie widzieliśmy w czasie swoich wędrówek, tym piękniejszy, że zwiedzany przez nas w najlepszym sezonie. Po opuszczeniu ogrodu decydujemy się na wjazd na Doi Ithaon - najwyższy szczyt Tajlandii. Po drodze mamy 4 wodospady, a w drodze okazuje się , że również jest tu nieco ekstrawagancka świątynia ufundowana przez królową. Nie zapominajmy również o spacerze przez dżunglę na samym szczycie. Sądzę, że dzień będzie wypełniony po tak zwane "brzegi". Ruszamy więc w kierunku południowo-zachodnim od Chiang Mai, by po 25 minutach dotrzeć już do terenu zalesionego i mocno wznoszącego się. Wszechobecne niżej miasta i wioski ustępują miejsca przyrodzie i tylko czasem pojawiają się jakieś siedziby. Za to bardzo szybko pojawiają się wodospady. Ponieważ będziemy wracać tą samą drogą, to ustalamy ,że te po lewej stronie odwiedzamy jadąc pod górę, a po prawej w drodze powrotnej. O tej porze roku zwykle nie dochodzi tu jeszcze monsoon, ale zdarzają się już parodniowe deszcze, czego doświadczyliśmy na sobie. Potoki są więc mocno wypełnione wodą, a przez to same wodospady wydają się ciekawsze.Po godzinie jazdy i dodatkowym czasie na zobaczenie dwóch wodospadów docieramy do czegoś, czego się tu nie spodziewaliśmy. Jest to przedziwna świątynia w chmurach, ufundowana w ostatnich latach przez królową. Postanawiamy zeksplorować ją w drodze powrotnej. Na razie "wspinamy" się dalej. Już niedaleko od tego miejsca ukazuje się nam jakaś instalacja szczelnie obstawiona przez wojsko po jednej stronie i obszerny parking z napisem Doi Inthanon The highest point in Thailand po drugiej. Hmmmm "the highest point?" Przecież widzimy , że stąd odchodzi ścieżka i wcale nie schodzi w dół. Po przejściu kilkuset metrów poprzez cudowną dżunglę zobaczyliśmy nowy napis o najwyżej położonym punkcie Tajlandii i tym razem wydaje się nam, że jest to prawda. W drodze powrotnej zajeżdżamy do świątyni, o której wcześniej wspominałam. Strzeliste pagody spowite chmurami, czasami odbijające odrobinę słonecznych promieni, które w jakiś dziwny sposób przebiły się przez gęstą mgłę. Wokół niewielu ludzi - całkiem jak nie Tajlandia. Odczucia niezmiernie skrajne, gdy patrzymy na ten kompleks. Z jednej strony miejsce niezwykłe. Z drugiej jednak wszechobecny w tej części świata kicz. Zjeżdżając w dół zwiedzamy wodospady po lewej stronie drogi. Mijamy Chang Mai i jedziemy do Chiang Rai.
Do Chiang Rai dojeżdżamy około północy. Część miasta, którą przejeżdżamy nie wygląda zachęcająco. Marek potwierdza moje odczucia, mówiąc ,że miasto jest po prostu ohydne. Wydaje mi się, że ma rację. Na razie jednak znajdujemy hotel i zmęczeni kładziemy się spać.
Dzień zaczynamy wcześnie. Ruszamy na zachód ku granicy z Birmą do miejscowości Tha Ton. Po drodze mijamy wiele sadów z dojrzałymi już papajami i lychee. Ruch na tej drodze jest niewielki, natomiast sporo policji. Tędy wiedzie jeden z głównych szlaków przemytu heroiny, pochodzącej głównie z Birmy. Jednak i w tej części Tajlandii w odciętych od świata górskich dolinach wiele jest ukrytych pól makowych.
W Tha Ton gwoździem programu jest Buddha Park - kompleks świątynny, który nawiązuje również do miejscowej historii i mitów. Piękny stąd widok na rzekę w dole i otaczające góry już po birmańskiej stronie.
Stąd jedziemy dalej poprzez góry i pola herbaciane do Mae Salong miejscowości założonej przez żołnierzy jednej z armii kuomintangu, która wyszła z Chin pod naciskiem napierających wojsk Mao.
Centrum Mae Salong to skrzyżowanie dróg, przy którym rozłożyły się kramy targowe. Targ nie jest wielki, bo i ludzi w okolicach niewielu, a turystów - przynajmniej tych odróżniających się od lokalsów niemalże wogóle nie ma.
Marek skręca w zupełnie niewidoczną drogę za budami i wjeżdża na coś w rodzaju tarasu, na którym stoi coś w rodzaju dużej wiaty. To restauracja - oznajmia. Tutaj zjesz najlepszą kaczkę, jaką jadłaś w życiu. He he myślę sobie...toż ja na wsi się wychowałam i kaczek pożarłam już całe stadko. Nie zaskoczy mnie więc żaden Taj, czy inny Chińczyk swoją. Zamawiamy smażone, miejscowe grzybki, no i kaczkę. Grzybki przynoszą nam po krótkiej chwili. Wyglądają troszkę dziwnie. Zanim wezmę je do ust ukradkiem patrzę czy Marek już zajada swoje. Zbyt wiele razy słyszałam dowcipy o kobietach, które nie chciały jeść grzybków, by moja uwaga na ten moment nie wyostrzyła się. Widzę jednak , że Marek swoje grzybki nie tyle pożera, co pochłania i już łakomie patrzy na moją porcje. Znaczy, że pewnie nie są trujące, a jeśli będę się jeszcze chwilę ociągała, to moja porcja rozpłynie się w absolucie...to znaczy w markowym żołądku :) Zabieram się więc za nie szybko i ...czuję niebo w gębie. Po prostu cuuuudowne! Teraz czekamy na kaczkę. Trwa to dosyć długo, niemalże trzy kwadranse. W między czasie przechodzi nad nami mały potop. W końcu kaczka ląduje na stole. Po spróbowaniu pierwszego kęska nasze relacje zaczynają przypominać te z filmu "Walka o ogień" :) Pożeramy kaczkę na wyścigi , skrycie marząc o tym , by to drugie z nas jeśli nie udławiło się na amen, to chociaż na tyle, by zwolniło tempo. Niestety - Marek ani na chwilę nie zwolnił, a ja ...no przecież musiałam bronić honoru małych ludzi, a i kobiet też, więc również nie odpuściłam. Ptak, który miał pecha znaleźć się na naszym półmisku zniknął w przeciągu 3-4 minut. Niestety drugiej porcji nie zamówimy z powodu braku kaczek :( Z opuszczoną głowa, powoli idziemy do auta i jedziemy do najładniejszego hotelu w pobliżu - Flower Resort. Od tego momentu temat wspomnień o kaczce będzie często pojawiał się w naszych rozmowach.Możecie mi wierzyć,że nigdy w życiu nie jadłam tak dobrej kaczki!
Jest już po południu , kiedy zajmujemy pokój. Ja jestem bliska rozpaczy, bo nasze plany niestety nie uwzględniają ponownego odwiedzenia Chiang Rai. Na mieście mi nie zależy, ale na świątyni Wat Rong Khun, około 13 km na południe od Chiang Rai zależy mi piekielnie. Marek widzi to i decyduje , że zaraz tam pojedziemy. Wsiadamy więc w auto i pędzimy po wysokogórskich drogach 90 km do Chiang Rai, + jeszcze 13 km do świątyni.
Niestety sama świątynia jest już zamknięta, ale dobrze można się jej przypatrzeć z zewnątrz. Plusem jest niemal kompletna o tej porze pustka. Chodzimy więc dookola, robimy trochę zdjęć i już nocą wracamy do naszego hotelu w górach.
Planowaliśmy wyjazd wcześnie rano...no ale wyszło jak zawsze. Przynajmniej mogliśmy posiedzieć przy śniadaniu w otwartej restauracji dosłownie wiszącej nad polami herbacianymi. Zaraz po śniadanku ruszamy w drogę. W planie mamy objechanie dróg na północ od Mae Salong. Nie czytaliśmy przewodnika, Marek też tam nie był. Zdajemy się więc na to, co przyniesie los.
Przygody zaczynają się już wkrótce. Na początek na drodze widzimy wielką kobrę, która w ostatniej chwili umyka w zarośla. Potem włóczymy się po górach drogami, na których ruch praktycznie równa się zeru. Żałujemy, że wilgotne powietrze nie pozwala na bardziej rozległe widoki. Czym dalej na północ, tym mniej ludzkich siedzib, a dżungla gęstsza.
Zupełnie niespodziewanie wysoko w górach natykamy się na jakąś dziwną miejscowość. Jak na Tajlandię jest tu stanowczo za schludnie i za czysto. Okazuje się, że miejscowość swoje istnienie w zasadzie zawdzięcza królewskiej willi i bajecznemu królewskiemu ogrodowi poniżej. Jedno i drugie udostepnione jest do zwiedzania, wiec zwiedzamy. Przyjemność tym większa, że nigdy, na żadnym polskojęzycznym forum turystycznym nie zetknęliśmy się z tym miejscem.
Najpierw zwiedzamy willę, ale ta nie robi na nas większego wrażenia i tylko same jej położenie jest fascynujące. Natomiast ogrody poniżej willi to prawdziwy odlot. To najpiękniejsze z królewskich ogrodów w Tajlandii - przynajmniej spośród tych, które sami widzieliśmy i chyba najpiękniejsze ogrody , jakie wogóle widzieliśmy w życiu. Kwiaty, to najważniejszy aspekt majowej podróży po Tajlandii. To dzięki nim upały stały się bardziej znośne.
Jedziemy dalej wzdłuż granicy z Birmą. Bardzo dużo to wojskowych patroli i posterunków.
Dalej dojeżdżamy do Mae Sai , do samego przejścia granicznego z Birmą. Ten baśniowy kraj jest dosłownie na wyciągnięcie ręki. Marek był tam wiele razy, dla mnie jeszcze ten czas nie przyszedł...ale może kiedyś się uda.
Od Mae Sai już tylko przysłowiowy "rzut beretem" , lub jeśli ktoś woli starszą wersję, to "rzut kamieniem" do Złotego Trójkąta. Rejon, w którym przy Mekongu spotykają się granice Tajlandii, Birmy i Laosu. Ten obszar na terenie Tajlandii stracił wprawdzie swoją pierwotną dzikość, lecz tuż za granicą ciągle pozostał mało zbadany i od lat 50 -tych jest we władaniu baronów opium i heroiny. Po stronie tajskiej natomiast uczyniono tu coś w rodzaju opiumowego lunaparku. Stąd jedziemy dalej na południe, trzymając się Mekongu tak daleko, jak to tylko możliwe. Po drodze zwiedzamy liczne świątynie, do których w zasadzie żadni zagraniczni turyści nie docierają.
Droga niestety w pewnym momencie odbija na południowy zachód i Mekong zostaje za nami, choć solennie obiecujemy, że jeszcze w czasie tej podróży nad niego wrócimy.
Wieczorem docieramy do niezbyt turystycznej miejscowości Phayao. Tu znajdujemy niedrogi hotelik, którego właścicielami jest bardzo miłe małżeństwo, które wydaje nam się cierpi na dolegliwości kompulsywne objawiające się nieustanną potrzebą sprzątania. To chyba najczystszy hotel na całej naszej drodze z Australii do Europy. Właściciele polecili nam też pobliską restaurację. Jesteśmy głodni, więc szybko do niej idziemy. Zamawiamy zmrożone piwo i prosimy o menu. Nie jest zbyt bogate i prawdę mówiąc jesteśmy rozczarowani. Zamawiamy więc tylko tom yum - ostro kwaśną zupę z krewetkami.Jedliśmy ją już wielokrotnie i za bardzo zachwyceni nie byliśmy. Jednak tutaj ta zupa to kuchenna poezja, a w niej trzy gigantyczne krewety wielkością przypominające raczej małą langustę. Absolutna pycha!!!! Cena - 35 bahtow, a więc na ten czas jakieś 3 zł 50 gr.
Dzisiaj chcielibyśmy dojechać do Ayuthaya. Auto mamy wynajęte do późnych godzin popołudniowych dnia jutrzejszego.
Wprawdzie do Ayuthaya mamy ponad 400km, to wiemy, że nie musimy się specjalnie spieszyć. Droga jest bardzo dobra. Możemy więc sobie pozwolić na zjeżdżanie z trasy. Niecałe 100km na południe o Phayo na mapie widzimy drogę przy której zaznaczone są 4 wodospady. Lubimy wodospady, zwłaszcza w skwarze tajskiego słońca, więc szybko decydujemy się na ten objazd.
Wjeżdżamy w drogi, na których wszelki ruch kołowy właściwie nie istnieje.
Początkowo mijamy jakieś pagody. Niektóre - te ciekawiej wyglądające odwiedzamy. Droga zaczyna mocno wznosić się. Według mapy gdzieś w pobliżu powinien już być wodospad, a zaraz za nim drugi. Jednak nie widzimy żadnych drogowskazów, żadnych śladów wodospadów. Zresztą - poza głównymi drogami wszystkie oznaczenia są jedynie w języku tajskim, a my byliśmy na wagarach, gdy w szkole uczono tego języka :)
Jedziemy przed siebie i naszym oczom ukazuje się nagle surrealistyczna mozaika kolorowych pól.Foty pstrykamy jak wściekli,żałując tylko, że nie mamy do tego jakiegoś magicznego światła poranka. To nasze "odkrycie" ochrzciliśmy mianem " malowanych wzgórz". Jedziemy dalej, ale wodospady są jak Prosiaczek w Chatce Puchatka - czym dalej jedziemy, tym bardziej wodospadów tam nie ma.
Drogi stają się coraz węższe i coraz bardziej strome. Nasza Honda zaczyna mieć już poważne kłopoty z podjazdem pod górę. Tutaj automatyczna skrzynia biegów nie bardzo zdaje egzamin. Skrzynia ma problemy ze zrzuceniem biegu na jedynkę, mimo że Marek przesunął drążek na ogranicznik biegu pierwszego. Decydujemy się na cofnięcie , obrócenie o 180 stopni i podjazd pod górę tyłem, co w przypadku auta z przednim napędem dałoby lepsze rozłożenie masy. Marek jednak próbuje troszkę bardziej się rozpędzić i jeszcze raz podjechać przodem. Tym razem sie udało. Wkrótce dojeżdżamy do najwyższego punktu , a stamtąd karkołomny zjazd w dół. Wodospadów jak nie było, tak i nie ma, nie martwi nas to jednak. Krajobraz, który tu zobaczyliśmy wszystko nam wynagrodził. Wkrótce dojeżdżamy do głównej trasy i mkniemy wprost do Ayuthaya, do której dotrzemy około 23.00 w nocy.
Wczesnym rankiem , na długo zanim przyjadą tłumy turystów z Bangoku i zanim nocujący w Ayuthaya plecakowcy otrząsną się z kaca po świętowaniu dojazdu do starej stolicy ( całe 80 km) ruszamy na zwiedzanie. Najpierw jedziemy do słynnej rzeźby , która opleciona miłosnym uściskiem korzeni figowca coraz trudniej znajduje przestrzeń do życia.
Przy rzeźbie znajduje się kasa sprzedająca bilety wstępu do strefy archeologicznej. Jesteśmy tam jednak zbyt wcześnie i nikt w kasie jeszcze nie urzęduje. Natomiast tuż obok na stole leży pies i raczej nie jest do nas przyjaźnie nastawiony, o czym przekonacie się oglądając zdjecia. Zabytki - w większości w ruinie porozrzucane są na sporej wielkości terenie. Jest między nimi też trochę śladów osadnictwa kupców portugalskich.
Ayuthaya z pewnością warta jest zwiedzenia, jednak nieodparcie nasuwa nam się porównanie z jeszcze starszą stolicą państwa Tajów - z Sukhotai. To porównanie nie wychodzi dobrze dla Ayuthaya. Wprawdzie większość budowli jest tu w stanie lepszym, niż w Sukhotai, ale wydaje się, że to starsze miasto od początku budowane było z jakimś planem urbanistycznym, podczas, gdy to co właśnie widzimy wydaje się takiego planu nie mieć i poszczególne kompleksy wydają się być dobudowywane gdzie popadnie. Do tego jeszcze znacznie większy ruch w Ayuthaya bardzo kontrastuje z sennością prowincjalnego miasteczka , jakim jest Sukhotai. Jeśli będziecie musieli wybierać które miasto wybrać - wybierajcie Sukhotai, ale jeszcze lepiej wybierzcie oba.
Około południa kończymy zwiedzanie i w lekkim stresie wjeżdżamy w system autostrad, którym wjedziemy do Bangkoku i nawet jeszcze spróbujemy znaleźć miejsce w którym wypożyczyliśmy auto.To znaczy Marek prowadzi samochód i się wydziera,a ja trzymam mapę w ręku i mówię jak ma jechać. Sukces odnieśliśmy połowiczny. Dojechaliśmy do Bangkoku, ale nie do naszej wypożyczalni. Mamy mapę w zbyt małej podziałce, a przydałby się szczegółowy plan Bangkoku. Zatrzymujemy się przy hotelu, który ( jak się okazało) jest nie dalej, niż jakiś kilometr od naszego celu.Oczywiście Marek nie składa mi gratulacji,że tu dojechaliśmy i robiłam za GPS. Jednak prosimy recepcje, by zadzwonili po kogoś, kto auto z parkingu odbierze. W BKK są już godziny szczytu i jazda w żółwim tempie w potwornym smogu jakoś się nam nie uśmiecha.
Jedziemy na stację kolejową, gdzie kupujemy bilety do Nong Khai ostatniego punktu w Tajlandii, z którego przejdziemy już do następnego kraju - Laosu.
Tymczasem jednak zostawiamy bagaże w przechowalni, gdyż nasz pociąg wyjedzie dopiero w nocy i jedziemy po raz ostatni na Khaosan, by coś zjeść, zrelaksować się przy zimnym piwku . Tam tez poznajemy Polaków z Kanady - mama fundnęła synowi podróż do Tajlandii za dobrze zdaną maturę.
Czas na podsumowanie naszego tajskiego odcinka. Wprawdzie kraj opuścimy dopiero jutro, ale ta część podróży bardziej już przynależy do Laosu.
O Tajlandii wiele czytałam i bardzo wiele sobie obiecywałam po tym kraju. Marek, który był tu kilkadziesiąt razy wielokrotnie wprawdzie mówił, że nie wszystko jest tu takie "różowe", jak to przewodniki i turystyczne foldery malują.
To kraj wielkiej niesprawiedliwości społecznej. Z jednej strony miliarderzy mnożą się tu, jak przysłowiowe grzyby, a obok ludzie, którzy pracują często dosłownie jako niewolnicy.Pod maską uśmiechu najczęściej kryje sie tutaj smutek. W całym rejonie Południowo - Wschodnim ludzie smutniejsi są tylko w Kambodży. Pomimo tego, że kraj cudowny geograficznie, a tak zdewastowany ludzką działalnością. Jak w całej Azji nikt nie przejmuje się tutaj wyrzuceniem śmieci gdziekolwiek właśnie stoi..
Kraj w którym król- jeden z 10 najbogatszych ludzi świata, człowiek czczony na równi z Bogiem nie robi dosłownie niczego by wprowadzić swój naród w lepszą przyszłość. Rząd zaś jest tu zupełnie nieskuteczny i rzadko doczekuje końca swojej kadencji. Napisze szczerze - Tajowie, nie zasługujecie na Tajlandię!
Ciągle sądzę, że warto ten kraj odwiedzić i zwiedzić. Sama chętnie tu jeszcze wrócę, by zeksplorować to, czego jeszcze nie widziałam. Mam jednak nadzieję, że wiele się w tym kraju w niedalekiej przyszłości zmieni. Gdyby tak Tajowie sami dostrzegli że już sama zmiana nastawienie z "nic mnie to nie obchodzi", na "dbam o swój kraj" mogłoby wyplenić tony śmieci z najbardziej urokliwych zakątków.
Do zobaczenia Tajlandio!
Zdjęcia moje i Marka.
Zaloguj się, aby skomentować tę podróż
Komentarze
-
Aniu,dopiero teraz dotarłam do Twojego wpisu.Miło,że Ci się podobało.Dziękuję i pozdrawiam-))
-
Irenko, nie wiem co napisać... Jestem pod wrażeniem, wyprawa cudowna, myślę że powinnaś książkę napisać i wydać ze swoich podróży, bo są naprawdę rewelacyjne :)
Wrócę tu jeszcze bo wszystkich zdjęć nie zdążyłam zobaczyć ;)
pozdrawiam... -
Twoja relacja to uczta dla oczu i duszy.Podziwiam!!!!!
-
wrócę, bo juz póxno i nie kontaktuję,
mam zaległości u ciebie :)
-
Kolejny piękny etap Twojej podróży. Trochę powspominałem, ponieważ częściowo podróżowałem podobną trasą, jednak w rytm zorganizowanej wycieczki nie miałem szans znaleźć się dodatkowo w wielu interesujących miejscach, a dzięki Twojej relacji z tej części Tajlandii uzupełniłem braki. To wielki i piękny kraj, do którego jeszcze nie raz chętnie powrócę.
Pozdrawiam Cię serdecznie :-) -
...znaczy poza Bangkokiem jest jeszcze co w Tajlandii podziwiać!...
-
...tak jak sobie życzysz, Hoolatyko, kontynuuję ... :-) ...
-
Świetne opisy i piękne zdjęcia- czyli jak zwykle u Ciebie Irenko- perfekcja !!! Pokonałam tę podróż w jeden wieczór ! Wszystko piękne, ale Malowanymi Wzgórzami mnie zauroczyłaś !!!
Pozdrawiam :)) -
Ja też będę oglądał przez kilka dni... Nie daje mi spokoju jedna rzecz o której wspomniałaś przy wyjeździe z Bangkoku... te cztery słowa... uważa się że Polak do wyrażenia emocji potrzebuje dwóch słów
pewnie jestem trochę ograniczony bo nie mogę sobie poradzić z tymi dwoma brakującymi... -
Pozwolisz Irenko,że tę Twoją bogatą podróż rozłożę sobie na raty:)
I chyba mi zejdzie do weekendu:) Pozdrawiam:) -
Irko, doczytałam do końca całą podróż, pooglądałam zdjęcia. Piękny, kolejny etap Twojej podróży przez pół świata. Gratuluję i czekam na kolejne odcinki.
Powinnaś się chyba zastanowić nad napisaniem jakiejś książki z tej podróży. -
Dwa popołudnia zajęło mi przemierzenie Twojej prze urokliwej Tajlandii. Jak wcześniej Ci napisałem, podróż niesamowita i bogata w zupełnie nową treść architektoniczną, flory i fauny. Było czym nacieszyć swe oczęta. Takie podróże można oglądać bez zająknięcia i zapartym tchem. Irenko dziękuję za ogromny wkład pracy w przedstawieniu tej podróży w zaskakujący sposób. Z opisów najbardziej podobał mi się opis zjadania kaczki w 3-4minuty. Byliście żarłocznie niemożliwi. Dzięki raz jeszcze za miłe wrażenia i wzbudzony uśmiech na mojej twarzy. Pozdrawiam cieplutko.
-
też pozdrawiam i powracać będę....
-
Irenko, trochę obejrzałam i oczywiście jeszcze powrócę...
-
A jak tak tylko pobieżnie Irenko zerknęłam na zdjęcia.Cudneeee :)
++++++++++ za całokształt :) -
Hooltayko, jak zwykle, podróż opracowana perfekcyjnei. A co ważniejsze - ciekawie. Pozdrawiam.
-
No to "cheers"!
-
Obejrzałem wszystko, chociaż Kolumber chodzi wolno. Bardzo ciekawe jak zwykle, te wzgórza są fantastyczne.
-
Hooltayko, bardzo fajna ta Twoja relacja, ale i obszerna. Wrócę jutro. Pozdrawiam.